

Myślę, że to naturalny odruch twórców, wynikający z chęci złożenia hołdu mistrzowi bądź wprost przeciwnie rzucenia mu rękawicy.
„Walking man” Alberta Giacomettiego jest dla świata sztuki więcej niż rzeźbą. To niemal graficzny znak, odnoszący się do człowieka uparcie kroczącego naprzód mimo niesprzyjających okoliczności. Pierwszy „Walking man” powstał w roku 1947, gdy wszyscy artyści świata musieli sobie poradzić z bezmiarem zła drugiej wojny światowej. Właściwie przez całe życie Giacometti powielał kroczącą postać w różnych wersjach, w różnych wielkościach, odlewał w brązie, lepił z gipsu na metalowych rusztowaniach, uwieczniał w wielu szkicach i rysunkach.
Jest „Walking man” ikoną sztuki XX wieku.
Nic dziwnego, że z tym tematem mierzy się wielu współczesnych rzeźbiarzy. Wpisując tę frazę w dowolną wyszukiwarkę zobaczymy kilkadziesiąt rzeźb odnoszących się w jakiś sposób do dzieła wielkiego Szwajcara. Myślę, że to naturalny odruch twórców, wynikający z chęci złożenia hołdu mistrzowi bądź wprost przeciwnie rzucenia mu rękawicy.
Rzeźba, którą oferuję jest wobec dzieła Giacomettiego w opozycji. Przeciwstawia zgeometryzowanemu schematowi idącej postaci, wiotkość, miękkość i krzywizny linii tworzących figurę. Ta postać raczej faluje niż kroczy. Mnie osobiście przywodzi na myśl wysokie postacie Sudańczyków ze społeczności Dinka, poruszające się tanecznym krokiem.
Niestety nie mam pomysłu kto ukrywa się za inicjałami K. N.
Rzeźba ma 59 cm wysokości, 23 cm długości i 10 cm szerokości.